piątek, 12 września 2014

Sześć

Draco był w wyśmienitym humorze. Szedł właśnie brzegiem plaży. Nie wiedział, jak długo już tak kroczy, czując, jak morska woda liże jego stopy. Nie wiedział dokładnie, gdzie zmierza. Potrzebował powietrza.
Przeszedł już kawał drogi myśląc wciąż o swojej przyszłości. Niczego nie mógł być pewien. Już niedługo każde jutro stanie pod znakiem zapytania. Obiecał sobie całkowity relaks, jednak jego myśli nie mogły przestać uciekać w niepożądany stan rozmyślań nad własnym życiem. Przez głowę przemknęły mu obrazy z wieży astronomicznej. Tak bardzo chciał o tym zapomnieć.
Nie potrafił. Pomimo tego, że został wychowany, by być bezuczuciową maszyną do zabijania, nie potrafił zabijać. Mimo tego, że w Hogwarcie jego status krwi, nazwisko i chamski charakter pozwalały mu być Bogiem Szkoły, zaciągać do łóżka każdą dziewczynę (no, część Gryfonek była oporna, ale - nie oszukujmy się - one nie mają gustu), bezczelnie gnębić tych, którzy na to zasługiwali to nie potrafił zabijać z zimną krwią. Czuł, nie był taki, jak jego ojciec. Dla niego obojętne było kogo i w jaki sposób – wystarczyło, że ten Biały Jaszczur powiedział jedno słowo. On nie potrafił rozbudzić w sobie uwielbienia do Voldemorta. Próbował, naprawdę. Ale nie potrafił. Dlatego wiedział, że musi grać. Inaczej zginie. A nie opuści tego świata – nie zostawi matki samej. Nie ma takiej opcji. Musi ją chronić przed ojcem, przed Czarnym Panem, przed jego ukochaną ciotką Bellatrix i... przed samą sobą.
Widział, jak z roku na rok wypala się jej charakter. Obserwował, jak coraz rzadziej się uśmiecha i patrzy na niego tym swoim zatroskanym wzrokiem. Matka go kochała, jednak nie mogła się do tego przyznawać. Jednak gdy on stawał się coraz starszy, ona coraz bardziej się o niego bała. Nie chciała drugiego Lucjusza. Jego ojciec potrafił grać miłego, czującego i kochającego faceta, wierzcie, lub nie. Jego gra kończyła się w momencie, w którym, już jako dziecko rzucał niepoprawnie zaklęcia, spaprał eliksir czy też odezwał się nieproszony. Niczym zimny drań wymierzał mu karę. Tak samo, jak Narcyzie.
Na pozór wychował się w ogromnym domu, wypełnionym ciepłem kochającej matki i życzliwości dobrodusznego ojca. Senior Malfoy okazywał tę drugą, złą stronę siebie tylko wtedy, gdy coś mu się nie spodobało, co mimo wszystko nie zdarzało się często. Jednak gdy Voldemort się odrodził, po pozorach tej lepszej strony śmierciożercy nie został nawet ślad. Powrócił zimny drań, który oczekuje od kobiety (nie żony) całkowitego posłuszeństwa, a od syna tego, że będzie tak dobrym mordercą, jak on.
Ale Dracon nie potrafił. Z całego serca żałował, że swoje drugie imię odziedziczył właśnie po ojcu.

Wiatr zawiał mu mocniej w twarz, niosąc ze sobą parę drobinek piasku. Burza nadchodziła coraz szybciej. Odkąd odpoczywa w Alexandrii przeżył ją raz i nie było to nic miłego. Nie wrócił na czas do ośrodka. Gdy już bezpiecznie schronił się u siebie nie mógł otworzyć zaprószonych ziarenkami piasku oczu, a z samych ubrań wytrzepał chyba dwa wiadra tej irytującej, rozdrobnionej skały. Na samo wspomnienie tego, że przez kolejne trzy dni leżał na kanapie z kroplami do oczu (które podarowała mu zmartwiona i zła Mandy) wzdrygnął się. Na to nawet różdżka nie pomogła. Postanowił wracać.
Powolnym krokiem zmienił kierunek marszu.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo oddalił się od ośrodka. Przyśpieszył krok, wciąż nie mogąc dostrzec znajomego szczegółu okolicy, w której mieszkał. Lubił spacery po plaży, ale musiał przyznać, że dziś przez własną głupotę oddalił się tak daleko. Zwłaszcza, że wiatr coraz mocniej targał jego włosy. Burza piaskowa była tuż, tuż.
Nie wiedział dlaczego, ale jego myśli nagle niepokojąco uciekły w stronę pewnej brunetki, której tak bardzo kazano mu nienawidzić. Jego ojciec, jego honor,  jego czysta krew, jego arystokratyczne „ja” – wszystko kazało mu czuć do niej obrzydzenie. W końcu, jak mawiał Czarny Pan, szlamy nie mają prawa do życia – zwykła dżdżownica jest od nich lepsza. Tylko dlaczego, gdy on przebywał blisko niej, zmieniał swoje zdanie na ten temat? Dlaczego zaczynał myśleć, że szlamy to też ludzie, którzy mogą być sympatyczni? Działo się z nim coś dziwnego. Zaczynał postrzegać tę dziewczynę nie przez pryzmat krwi, a przez pryzmat tego, jaka jest. I dlaczego? Tylko dlatego, że znalazła się w tym miejscu i śmiała zepsuć mu wakacje.
Na jego twarzy wymalowała się frustracja, gdy przyłapał się na tym, że znów myśli o Granger. Przed oczami znów zobaczył jej brązowe, ciepłe oczy, ciskające w niego piorunami. Jej malinowe usta, jej delikatne rumieńce, niesforne loki na głowie.  Nie miał bladego pojęcia, co za uczucia wywołuje w nim ta dziewczyna. Ale wiedział jedno – to się musiało jak najszybciej skończyć, bo inaczej mogą zajść nieodwracalne zmiany w jego charakterze, które odczuwał już teraz. A to się nie może stać.
Dochodził już w stronę ośrodka. Z daleka ujrzał swoje ulubione palmy.
Przypomniał sobie, jak ciekawy widok ujrzał, gdy wychodził na spacer. Dokładnie w tamtym miejscu siedział Liam z Gryfonką. Ona siedziała mu na kolanach, sama trzymała gitarę, a chłopak jej coś intensywnie tłumaczył. Więc jednak wziął na poważnie jego pomysł? Ciekawe, czy pochwalił się Granger, że to nie on był pomysłodawcą możliwości na ten jakże wspaniały i romantyczny wieczór. Ironia losu – wymyślił idealną randkę i to nie dla siebie. On nie chodził na randki, nie musiał. Dziewczyny same pakowały mu się do łóżka. Swój pierwszy pomysł na udane spotkanie sprzedał nieudacznikowi, który umówił się z Granger. W tym wypadku, chociaż dla idei tego, że wszystko ma prawa autorskie, sam wolałby być na jego miejscu.
Tylko dlaczego on o tym pomyślał?



Otworzyłem drzwi kluczem. Zdziwiło mnie to, że były zamknięte. Czyżby naprawdę było bardzo późno? Rzuciłem okiem na zegarek – dopiero dochodziła dziesiąta. Nie było mnie prawie dwie godziny, nie tak źle. Rzuciłem klucze na blat stołu, uprzednio zamykając drzwi. Udałem się do kuchni. Przez okno zerknąłem na posesję Granger – żadnego światła. Otworzyłem lodówkę i wyciągnąłem karton z mlekiem. Wziąłem łyk prosto z opakowania (kto normalny wyciąga szklanki?), po czym z wielką gracją wyplułem wszystko do zlewu.
- Obrzydlistwo... – jęknąłem. Co za debil wyłączył lodówkę?! Liam, no pewnie. Kto inny? Mimo jego głupoty to ja napiłem się zepsutego mleka. Nic przyjemnego, trzeba będzie mu to uświadomić.
Skierowałem się w stronę schodów tuż po tym, jak sprawdziłem, czy wszystkie okna na parterze są pozamykane. Nie chciałem pustyni w domu, naprawdę. Gdy byłem już na piętrze poczułem znajomy zapach. Nie rozpoznałem dokładnie, co to takiego, ale po plecach przebiegł mi dreszcz. Czyżby intuicja? Dla pewności wyciągnąłem różdżkę. Coś wewnątrz mnie podpowiadało mi, że gdzieś w okolicy czyha niebezpieczeństwo.
Zacząłem od zamykania okien w swoim pokoju. Nie spodziewałem się Liama w domu, raczej wyszedł z Granger do niej lub do pobliskiej restauracji. Udałem się do pokoju bruneta. Już w progu poczułem ten smród. Podszedłem do okna i przekręciłem rączkę. Już miałem wychodzić, ale... coś mi nie pasowało. On się nawet nie rozpakował! Jedynie na wierzchu walizki leżał czarny materiał.
W środku mnie narodziło się uczucie panicznego niepokoju, a w uszach rozbrzmiały głośno dzwoneczki ostrzegawcze. Panika ogarnęła mój umysł. Za dobrze znałem ten czarny materiał, który, zwiewnie układający się na ludzkich sylwetkach, prześladował mnie po nocach. Trzymałem w rękach szatę śmierciożercy, sługi Voldemorta i, jak zdążyłem powiązać fakty – mordercy Granger.
Smród nasilił się. Czarna magia! Dlaczego, debilu nie skojarzyłeś od razu tego zapachu?! Jeśli zginię to ojciec chrzestny zabije mnie na tę nieotrożność, brak czujności i uśpienie intuicji! Za ścianą, w pokoju obok pewien brunet używał wyjątkowo paskudnych zaklęć, które wyszkolony czarodziej potrafił wyczuć. A ja jestem wyszkolony.
Nie pamiętam, jak dokładnie znalazłem się pod drzwiami pokoju gościnnego. W tamtym momencie byłem świadom tego, jakiego wyboru dokonałem. Całe moje życie od tej pory wywróci się do góry nogami, nic nie będzie jak dawniej. Od teraz jestem sobą. Na zawsze, aż do śmierci, która od teraz będzie mnie prześladować.
Stałem pod drzwiami dobre dziesięć minut. Czas gonił. To cholerne uczucie, gdy próbujesz się skupić, wiedząc że czas cię nagli. Świadomość, że jeśli się nie pospieszysz, lub coś spaprzesz niewinna brunetka straci swoje życie.
Szlamowata, brudnokrwista brunetka, ale nadal niewinna.
 Każdą inkantację pamiętałem idealnie, jednak nigdy bym nie pomyślał, że aż tak ciężko jest sprawić, aby zadziałały pod presją stresu. Czarna magia nie była magią prostą, lecz wyczerpującą ciało i umysł. Poczułem euforię, gdy złamałem dwie osłony. Została ostatnia. Nigdy bym się nie domyślił, że Liam jest śmierciożercą! Kurwa, przecież to było takie oczywiste! Skąd mógł wiedzieć, że Granger tu jest, że ja tu jestem?! Voldemort. Tak  świetnie grał, tak fantastycznie udawał mugola. Pozostał nierozpoznany aż do czasu wykonania swojej misji...
A Voldemort dał mu tak mało czasu...
Ostatnia osłona, chroniąca pokój puściła. Byłem niemal pewien, że Liam to poczuł. Wrzasnął – czyli przypieczętował zaklęcia magią krwi.
Otworzyłem drzwi i... zgłupiałem. Nie wiedziałem na co najpierw patrzeć. Na tę ogromną kałużę krwi na podłodze? Na Liama gwałcącego brunetkę? Czy może na pierścień na jej palcu, który niebezpiecznie jarzył się zielonym światłem? A może na burzę piaskową, która właśnie uderzyła w okna z siłą rozpędzonego hipogryfa?
- Drędwota! – wrzasnąłem. Liam nie spodziewał się ataku, liczył na sprzymierzeńca. Zboczony palant. Krótkim kopnięciem zepchnąłem go z nieprzytomnej Granger.
- Na Merlina..– jęknąłem mimowolnie, widząc stan dziewczyny. Co ten zasrany pedał jej zrobił?! Była naga – wszystkie zadrapania, siniaki jak i ślady po zębach oprawcy rzucały się w oczy. Jej włosy były zlepione krwią, a usta opuchnięte. Wciąż krwawiła po brutalnym przerwaniu błony dziewiczej.
- Bydlę bez honoru – mruknąłem pod nosem, przenosząc wzrok na śmierciożercę. Jego mroczny znak był widoczny bardzo dobrze. – Oby i ciebie spotkało takie nieszczęście z rąk twego Pana, jak tę dziewczynę.
Różdżkę skierowałem w sam środek jego czoła.
- Oblivate! – tak, to wystarczy, aby poniósł wystarczającą karę. Przy tym i ja, i Granger będziemy bezpieczni. Kolejnym kopniakiem odsunąłem na bok nieprzytomne ciało Liama. Ma za swoje, szmata. Normalnie żałuję, że nie potrafię zabijać, bo on sobie na to zasłużył. No cóż, nic straconego. Jak nie ja, to Voldemort na pewno to nadrobi. Zasłużył sobie na wszystko, co go czeka.
Ściągnąłem z siebie koszulę (strasznie fajną, bo strasznie drogą, no ale cóż) i przykryłem nią Granger. Nie wiedziałem dlaczego jest nieprzytomna. Zemdlała z bólu, czy to wina zaklęcia?
Wziąłem ją na ręce z zamiarem zaniesienia do swojego pokoju. Jednak zamarłem w pół kroku. Pierścień na jej ręce zaczął świecić na czerwono, a po chwili poczułem szarpnięcie w okolicach pępka. Kurwa! Świstoklik?! Pięknie. Super.
Nie minęła chwila, a staliśmy na środku egipskiej pustyni, w samym centrum burzy piaskowej. Siła wiatru zwaliła mnie z nóg. Jej twarz przycisnąłem do swojej klatki piersiowej. Piasek dosłownie bił nas po ciałach. Dobrze, że wciąż była nieprzytomna. Mocno zamknąłem oczy i ukryłem twarz w jej włosach.
Miała tu wylądować sama. Bez możliwości używania magii, zgwałcona i nieprzytomna. Miała zginąć tak, aby nikt się nie domyślił co się z nią stało. Przerażało mnie to, że nie oddychałaby, gdyby nie moja interwencja i znajomość Czarnej Magii.
Przycisnąłem ją do siebie mocniej. Na dłoniach i klatce piersiowej czułem ciepło jej krwi. Nie była najdrobniejsza, ale i tak miałem wrażenie, że te wirujące ziarenka piasku zaraz ją połamią. Spojrzałem na swoje ramię i ujrzałem płytkie rozcięcie. Czyżby ten piasek naprawdę mógł poranić bezbronnego człowieka?
Nie mogliśmy tu zostać, tego byłem pewien.
Teleportowałem nas w jedyne miejsce, w którym nic nam nie groziło.





Brunetka otworzyła swoje zaspane oczy. Miała wrażenie, że hipogryf podeptał ją wzdłuż i wszerz – bolało ją dosłownie wszystko. Z trudem zmusiła swoje ciało, aby podniosło się do pozycji siedzącej. Była w samej koszuli.
Rozejrzała się dookoła. Gdzie ona do jasnej cholery jest i co ona tu robi? Dlaczego siedzi na tej zakrwawionej pościeli prawie naga? Dlaczego to łóżko jest takie wielkie i, dlaczego za tą wielką szklaną ścianą widzi panoramę Las Vegas? Moment, moment. CO ONA ROBI W LAS VEGAS?!




Przez moment poczułam się jak niepełnosprawna umysłowo. W głowie miałam totalną pustkę, za nic nie mogłam sobie przypomnieć jak się tu znalazłam i co działo się wcześniej. Jeszcze nigdy nie miałam kaca, ale raczej wątpię, żeby to uczucie było spowodowane alkoholem. Z wielkim bólem zsunęłam nogi na podłogę. Przeszły mnie dreszcze, gdy stopami dotknęłam zimnych paneli. Podeszłam do szklanej ściany, jednak nie miałam odwagi stanąć bliżej niż metr od niej. Mój paniczny lęk wysokości bał się patrzeć na czubki wieżowców i rozkazywał nie podchodzić dalej, jednak ciekawość podziwiała panoramę tego słynnego miasta. Jak, na Merlina się tu znalazłam?
Zróbmy małą retrospekcję. O tak, to bardzo dobry pomysł. Co było ostatnio? Hogwart, wracałam do domu, a z peronu odebrali mnie rodzice. Potem się pakowałam... I poleciałam z rodzicami samolotem na wakacje! Tak! Pamiętam, jak tata przez cały lot wymiotował ze strachu w toalecie! No jasne! Ale, kurde, przecież planowali Egipt. Chyba, że ja byłam w Egipcie... przecież widziałam jakieś palmy. No tak, ale tu też są palmy! Jezu, nie myślałam, że to będzie takie trudne. Okej, jeszcze raz. Skup się, Hermiono.
Dumbledore, Hogwart, peron, walizki, samolot i palmy. A teraz Las Vegas. No dalej, połącz fakty! Przecież potrafisz, jesteś w tym dobra. Byłaś w tym Egipcie, czy nie?
- Uhhh! To bez sensu! – jęknęłam. Na moją matkę przysięgam, że nie mogę sobie przypomnieć skąd się tu wzięłam! Przecież pamiętałabym, zawsze pamiętam każdy szczegół, nawet ten zupełnie nikomu niepotrzebny.
Nie spostrzegłam, kiedy oparłam dłoń o chłodną szybę i zacisnęłam powieki,  próbując się skupić. A co ciekawego zobaczyłam, gdy otworzyłam oczy? Pierścień. Nie pierścionek, tylko pierścień. Obrzydliwy pierścień, nawiasem mówiąc. Kto normalny to nosi? I dlaczego to coś jarzy się czerwonym światłem?!
Czułam, jak wypełnia mnie przerażenie. Przybliżyłam dłoń do twarzy, aby lepiej przyjrzeć się biżuterii, która w niewyjaśniony sposób znalazła się na moim palcu. Pierścień przedstawiał węża, owiniętego wokół czerwonego brylantu, który dziwnie połyskiwał. Nie podoba mi się on. Coś mi tu śmierdzi Czarną Magią, tak przeczuwam.
A może tak...? Chwyciłam palcami prawej ręki pierścionek i krzyknęłam. Jasny gwint! To świństwo mnie oparzyło! Swoją drogą, naprawdę inteligentna jesteś, serio Hermiono. Najpierw myślisz, że coś ci śmierdzi Czarną Magią, a potem to dotykasz – geniusz idiotyzmu. Byłam coraz bardziej wściekła i bezradna. Co to świństwo robi na moim palcu?! I co ja tu robię?!
Chwilę później w oczy rzucił mi się siny nadgarstek. Wiodłam wzrokiem najpierw po lewej ręce, a następnie spojrzałam na prawą. Siniaki, zadrapania, ślady zębów. Pochyliłam się (dobrze, że ta koszula wszystko zakrywała), aby obejrzeć nogi i załamałam się. Było jeszcze gorzej. Płytkie rozcięcia, które zdążyły już się sklepić i przestać krwawić, układały się w kształty śladów po ludzkich paznokciach. Jezus Maria! Co się ze mną stało?! Dlaczego, do cholery jest tak wiele pytań, na które nie potrafię odpowiedzieć?!
Lusterko. Muszę znaleźć lusterko. I łazienkę. Teraz. Śmierdzę.



Dracon obserwował od dłuższego czasu, jak dziewczyna niczym nawiedzona otwiera wszystkie drzwi w apartamencie, kuśtykając z jednego miejsca do drugiego. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Widział, jak każdy ruch sprawia jej ból. Była nieprzytomna dwa dni. Przez ten czas on cały czas bał się, że jej organizm został zbyt mocno wyniszczony, jednak udało mu się uważyć eliksir, który pomógł jej się obudzić.
Dlaczego Las Vegas? Tak, to była decyzja pod wpływem chwili, sam musiał się do tego przyznać. Jednak w tamtym momencie było to jedyne, co przyszło mu do głowy.
Nikt poza nim nie wiedział o tym, że ma ten apartament na własność. Dostał od ojca klucz do ich konta w banku Gringotta, z okazji swoich siedemnastych urodzin. Powiedziano mu, że może brać tyle, ile mu się podoba. A on zawsze chciał zwiedzić trochę Ameryki i to słynne, tętniące seksem i hazardem miasto.
Nie znajdą ich za oceanem. Zwłaszcza, że nikt nawet nie wpadnie na to, gdzie są. Byli bezpieczni.




Hermiona z przerażeniem spojrzała w wielkie lustro. Jej stan był wręcz opłakany. Plecy całe posiniaczone i podrapane, piersi nabrzmiałe i obolałe. Ze szramy na jej lewym pośladku nadal pod wpływem najmniejszego dotyku ciekła krew. W najlepszym stanie był jej brzuch. Jedna, ogromna fioletowa plama na prawym biodrze, to wszystko.
Gdyby miała różdżkę mogłaby doprowadzić się do porządku, albo chociaż przynajmniej zapobiec bliznom! Niestety, nie miała pojęcia, gdzie jej magiczny patyk znajduje się w chwili obecnej. Chociaż nie, i tak nie mogła nic zrobić. Nie jest pełnoletnia. Ale mimo wszystko poczuła by się pewniej, gdyby miała swoją różdżkę  pod ręką. Miała nadzieję, że nadal jest w jednym kawałku, przypominając sobie efekty czarowania połamaną różdżką Rona, gdy ten miał dwanaście lat.
Przeniosła wzrok na swoje posklejane krwią, długie włosy. I jak ona niby ma je doprowadzić do porządku? Westchnęła głęboko, bezradna i zrezygnowana. Bez chwili zwątpienia odeszła od lustra i powoli zatopiła się w wannie pełnej ciepłej wody. Poczuła, jak jej mięśnie się rozluźniają. Zignorowała to, że dająca przyjemne ciepło woda zabarwiła się na różowo. Sięgnęła po męski szampon do włosów (innego niestety nie znalazła) i pełna obaw zaczęła delikatnie wcierać go w swoje brązowe pukle. Starała się robić to tak, aby ta durna biżuteria nie wplątała jej się we włosy, co bez zwątpienia byłoby bolesne.
Zamarła, czując odgłos fortepianu. Oddech jej przyśpieszył. Nie wiedziała nawet, w czyjej łazience siedzi i czyjego szamponu do włosów właśnie używa. Postanowiła pośpieszyć się po czym sprawdzić, skąd dochodzi melodia. Może to po prostu radio się włączyło? W głębi duszy bała się poznać autora tego utworu, jeśli takowy oczywiście istniał i znajdował się w tym apartamencie. Może jednak  to było radio?
Pełna obaw, i nadal obolała wyszła z wanny. Delikatnie przetarła swoje ciało ręcznikiem, starając się jak najmniej dotykać ran i obolałych miejsc. Po paru minutach z satysfakcją stwierdziła, że jest już sucha. Czuła się już lepiej, choć dalej wszystko ją bolało. I nadal nie wiedziała gdzie jest jej różdżka, co napawało ją lekką paniką i niepokojem. Chwyciła czysty szlafrok, który wisiał na jednym z wieszaków. Był męski i za duży na nią, jednak nic innego nie miała. Koszulę wcześniej ściągnęła i położyła obok zlewu. Jeśli ten ktoś jest czarodziejem może będzie chciał ją wyczyścić i zachować? Chociaż wątpiła, czy ta krew zachęci kogokolwiek do ponownego włożenia na siebie tego ubrania. Nie wiedziała gdzie jest. Nie miała czym się bronić. Panika narastała. Instynkt wariował. Ale skoro jest tu żywa, to właściciel tej koszuli nie mógł mieć złych intencji, prawda…?
Próbując się uspokoić nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi. Od razu uderzyło w nią chłodne powietrze. Muzyka rozbrzmiewała dalej, choć teraz słyszała ją wyraźnie. Jeśli ktoś faktycznie grał, miał talent, to musiała przyznać.
Ruszyła na poszukiwania fortepianu (lub radia). Dopiero teraz dostrzegła, że apartament był ogromny. Musiał zajmować naprawdę sporą część piętra, jeśli nie całe. A może był to po prostu efekt optyczny, spowodowany tymi przeklętymi szklanymi ścianami? Nie wiedziała, jednak przypadł jej do gustu nowoczesny wystrój wnętrza. 
Cały czas podążała w stronę dźwięku. Sprawdzała wszystkie drzwi, aż w końcu wydawało jej się, że trafiła na te właściwe. Bała się, choć nie wiedziała czego. Stała jak idiotka pod tymi drzwiami i wsłuchiwała się w przyspieszone bicie swojego serca, które pięknie uzupełniało melodię płynącą zza ściany. Teraz była pewna, że to jednak nie żadne radio. Dowie się w końcu łaskawie co tu robi i jak się tutaj znalazła? Było by miło.
- Raz kozie śmierć... – mruknęła pod nosem i powoli nacisnęła klamkę. Bez pośpiechu uchyliła drzwi. Miała wrażenie, że to trwa wieczność. W końcu jednym krokiem przekroczyła próg tego pomieszczenia.
Rozejrzała się w pośpiechu. Pomieszczenie różniło się diametralnie od reszty domu i dosłownie zaparło  jej dech w piersiach. Tu nie było śladu szklanych ścian. Tu w ogóle nie było okien. Piękny, marmurowy kominek od razu rzucał się w oczy, podobnie, jak komplet czarnych, skórzanych mebli, wyścielonych czerwonym, puchatym kocem. Panele podłogowe miały barwę ciemnego, wiśniowego brązu, a ściany pomalowane były na kolor krwiście czerwony. Od podłogi, oplatając kominek znajdowało się czarne, żelazne okłucie imitujące pnące się w górę krzaki róż. Biegło przez większość sufitu, a z niektórych róż dyskretnie wystawały żarówki halogenowe, rzucając światło na cały pokój. Niesamowity efekt.
I nagle zauważyła, że muzyka ucichła. Tak bardzo zachwycała się jedną częścią pokoju, że nie zauważyła pięknego, czarnego fortepianu stojącego po drugiej stronie pomieszczenia.  A kogo ujrzała przy fortepianie?
- Malfoy... – szepnęła, niezbyt świadoma wypowiadanych słów. Blondyn podniósł na nią swoje szaroniebieskie oczy, które patrzyły na nią z... niepokojem?
Znów poczuła, że w głowie ma pustkę. Miała tyle pytań, które w momencie, gdy ujrzała chłopaka, rozmnożyły się w niewyobrażalnym tempie. Co on tu robi? Co ma wspólnego z jej stanem? Dlatego tak dziwnie się na nią patrzy? Dlaczego są tu razem? Czy to była jego koszula? Gdzie jest jej różdżka?
- Oddychaj, Granger – z rozmyślań wyrwał ją głos Draco. Nie wiedziała dlaczego go słucha, ale zamknęła oczy i wzięła parę głębokich oddechów. Nagle poczuła się strasznie słaba. Wszystko zaczęło boleć ją jeszcze mocniej, niż wcześniej. Słyszała, jak wstaje od fortepianu i podbiega w jej stronę, po czym poczuła, jak łapie ją za ramiona. Spojrzała na niego. Nie rozumiała, dlaczego patrzył się na nią z przerażeniam.
- Granger, wszystko dobrze? Jesteś strasznie blada, czy... – zaczął, jednak ona czuła, że jego głos się oddala. Jej powieki nagle zrobiły się ciężkie i nieświadoma niczego, osunęła się w ciemność.




Blondyn zdążył złapać brązowooką, zanim ta całkowicie upadła na podłogę. Wziął ją na ręce i delikatnie położył na ogromnej, czarnej sofie.
Poczuł, jak jakaś część jego krzyknęła z oburzeniem, gdy dotknął szlamy. Nadal miał przebłyski ideologii, w której go wychowano. Dalej czuł, że szlamy to po prostu gorszy podgatunek. Chciał się tego pozbyć, ale mimo wszystko przyznał sam przed sobą, że nie będzie mu łatwo zmienić swojego nastawienia. Nadal, mimo wszystko brzydził się.
- Nie będziesz taki, jak twój ojciec – postanowił sobie na głos. I wiedział, że wytrwa w tym postanowieniu. Przynajmniej chciał w nim wytrwać...
Wyciągnął z kieszeni dwie różdżki. Jedną, która należała do Gryfonki, odłożył na stół, drugą zaś niewerbalnym zaklęciem sprawdził stan brunetki. Po chwili odetchnął z ulgą. Lustrował ją wzrokiem. Podwinięty szlafrok (jego szlafrok?!) odsłonił nogi w tragicznym stanie. Już wcześniej próbował wszystkich możliwych zaklęć uzdrowicielskich, lecz żadne nie działało. Jakby coś blokowało każdą inkantację, każdy eliksir, który mógłby jej pomóc. Prawdopodobnie kluczem do tego był ten obrzydliwy pierścień na jej palcu. Miał wrażenie, jakby cały czas sączył w nią moc. Była przemęczona. Niby nic jej nie będzie, ale miał nadzieję, że rany i siniaki same się zagoją, a do tego potrzebny był czas. Wysłał do ciała brązowookiej kolejną sondę. Żadnych obrażeń wewnętrznych, nic się nie pogorszyło. Pierwsze, co przyszło mu na myśl to to, że znowu zemdlała z bólu. Ale skoro potrafiła o własnych siłach wziąć kąpiel i dojść tu, to wracała do zdrowia.
Przykrył ją kocem, po czym sam usiadł w fotelu. Jednym ruchem różdżki rozpalił ogień w kominku. Przymknął oczy czując, jak ciepło zaczyna wypełniać pomieszczenie.
Jak on jej to wszystko wytłumaczy? Przecież dalej czuje do niej odrazę! Stara się tego nie okazywać, ale ona jest szlamą! Musi się opanować. Nie będzie taki jak Lucjusz Malfoy. Nigdy. Ona jest człowiekiem. Poza tym ona jest mu potrzebna. Malfoy junior jest teraz po tej dobrej stronie, w końcu uratował jej dupę przed śmiercią, prawda? Był pewny, że mu nie uwierzy... tak od razu.


Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że czuje się jak człowiek z podwójną osobowością. Raz nienawidzi szlamy, a innym razem ratuje jej życie, narażając własne. Czuł się tak bardzo rozdarty pomiędzy decyzją „dobro czy zło?”. Jakaś część niego krzyczała, protestując. Druga pragnęła uciec w końcu od tej przemocy, fałszywości i bólu. Ta dobra strona chciała pomóc  dobrym czarodziejom w walce z Voldemortem. Doskonale wiedział, że będzie przydatny. Tylko od kiedy „Mistrz Ironii Malfoy” ma swoją dobrą stronę? Kiedy on przestał grać tego miłego? Kiedy naprawdę zaczął być miły?! Przecież to nie do pomyślenia! On nigdy nie był miły! Gardził szlamami, zdrajcami krwi! Był panem własnego losu i cieszył się z nieszczęścia innych! On, Dracon Malfoy nie potrafi tak po prostu się zmienić! To jest wbrew jego zasadom i arystokracji! Wbrew jego pieprzonym ideologiom wychowania!
A teraz czuł jedną, wielką bezradność. Nie potrafił definitywnie powiedzieć, co wybiera. Był tak słaby...
- Granger – przeniósł wzrok na brunetkę, która blada  niczym kreda, oddychała równomiernie. – Co ja do cholery mam teraz zrobić?
Odpowiedzi nie usłyszał.


*


Witam, oto jestem.
Przygodę z Dramione zaczęłam dwa lata temu. Dokładnie tę przygodę. Nie udało mi się nigdy nawet dobrze rozpocząć tej wizji, a już musiałam zaprzestać pisania. Ale wracam - z onetu, z zamiarem dokończenia tego, co zostało zaczęte.

Ze spraw technicznych - szata graficzna jest w trakcie ogólnego ogarniania.
Na blogspot z Dramione jestem dosłownie kilka dni, dlatego sama szukam ciekawych historii jak i czytelniczek, które konstruktywnie wyrażą opinię o mojej twórczości.

Pozdrawiam,
Panna Nieporozumienie

1 komentarz:

  1. Wiedziałam, że ten cały Liam jest jakiś popieprzony, nienormalny. Spodziewałam się tortur, próby morderstwa... Ale gwałt?! Na litość Boską, biedna Hermiona...
    Akcja się rozkręca, podoba mi się to, jednak teraz zrobiło się smutno.

    OdpowiedzUsuń